Esej podróżniczy: Między niebem a Afryką - Królestwo Lesotho
Autor: Jakub Szwejkowski
Afryka to marzenie wielu podróżników, fotografów dzikiej przyrody, ludzi odważnych i otwartych. Jeden z przyjaciół powiedział nam kiedyś, że kto raz odwiedzi Afrykę, ten się „zatruje”, a jedynym antidotum jest powrót. Tak też stało się z nami, grupą ośmiorga przyjaciół, którzy uwielbiają być blisko natury i czerpać z każdej wyprawy pełnymi garściami.
Po raz pierwszy „zatruliśmy się” Afryką w Namibii i właśnie tam odkryliśmy najlepszy sposób podróżowania: samochody 4x4 z namiotami na dachu. Nie da się tego porównać do wakacji typu „all inclusive”, to daje coś znacznie cenniejszego — niezależność, kontakt z naturą, wolność przemieszczania się i spania tam, gdzie podpowiedzą serce i mapa.
Jak co roku organizujemy spotkanie planistyczne i ustalamy kolejny cel. Tym razem pada pomysł: a może po bardzo gorących Zambii i Zimbabwe choć przez kilka dni dla odmiany trochę w Afryce „zmarznijmy”, poczujmy górski klimat i ostre powietrze zamiast piasku?
W naszej paczce jest kilku wybitnych pozytywnych szaleńców, którzy jak nie pracują, to studiują i jeżdżą palcem po mapach świata. Pada propozycja: startujemy z Republiki Południowej Afryki, kierujemy się w stronę Królestwa Lesotho, następnie Eswatini, Mozambik i powrót do Johannesburga. Plan jak na dwa tygodnie podróży ambitny, choć mnie on nie dziwi, ponieważ co roku udaje nam się przejechać po Afryce około 3000 km w podobnym czasie.
No, ale to są jednak cztery kraje i więcej niż 3000 km. Poza tym trzeba zorganizować wizy, bo nie ma tu strefy Schengen. Mnie przypadło najtrudniejsze zadanie — zdobyć wizę do Lesotho.
Procedura wizowa? Prawdziwa przygoda. Najpierw promesa, czyli wstępna zgoda, dostępna tylko online, bez możliwości kontaktu telefonicznego, najwcześniej dwa tygodnie przed wjazdem. Do tego trzeba było zebrać dla każdego z nas: list motywacyjny, bilety, paszport, rezerwacje, wyciągi bankowe, ubezpieczenie, raport medyczny… Łącznie sześćdziesiąt cztery skany dokumentów. Kto to będzie weryfikował w tak krótkim czasie? Na trzy dni przed wylotem, po wielu próbach kontaktu drogą elektroniczną, trafiamy na Tebello, cudowną pracownicę Ambasady Lesotho w Berlinie, która ratuje naszą wyprawę, wystawiając promesy dosłownie w ostatniej chwili.
Jeszcze nie rozpoczęliśmy naszej podróży, a mimo zapewnień o niskich temperaturach w Lesotho zrobiło nam się bardzo gorąco. Ale wierzymy, że teraz już pójdzie z górki.
Czas na wyprawę do Królestwa w Niebie - bo Lesotho to jedyne z trzech państw enklaw na świecie, które w całości jest położone powyżej 1000 m n.p.m.
Po wylądowaniu w Johannesburgu i odebraniu naszych terenówek z namiotami ruszamy w kierunku granicy z Lesotho. Przekraczamy ją przez most prowadzący do Maseru, stolicy kraju, którą koniecznie chcemy zobaczyć. Słońce praży, powietrze rześkie, niebo wysoko zawieszone nad horyzontem. Oto afrykańska wiosna pod koniec października.
Na granicy okazuje się, że nasze promesy są ważne, ale planowana trasa nie kończy się w tym samym miejscu, więc musimy wyrobić pełne wizy w urzędzie w Maseru. Wierzymy, że pójdzie gładko, ale rzeczywistość znowu to weryfikuje. Cztery godziny spędzamy pod tabliczką „Alliens” w urzędzie, czując się jak obcy — dosłownie i w przenośni. Wreszcie nadchodzi czas na wręczenie osobiście przez naczelnika urzędu naszych paszportów. Miła, oficjalna chwila, ale każdy zauważa, że pod wręczanym paszportem znajduje się teczka z wydrukowanymi dokumentami. Teraz już wiemy, dlaczego tak długo to trwało, to naprawdę było weryfikowane.
Wprowadzamy modyfikację w planie podróży i prosto z urzędu w Maseru udajemy się w kierunku wodospadu Maletsunyane, gdzie mamy zarezerwowany kemping przy Semonkong Lodge, położony wśród skał, z widokiem na góry i z dostępem do lokalnej kuchni. Kolacja nas rozgrzewa, szczególnie motoho, czyli fermentowana owsianka z prosa, serwowana jak zupa; smakiem przypomina krupnik. Wieczór spędzamy przy ognisku nad górską rzeką, szczelnie opatuleni w czapki i śpiwory, bo naprawdę jest zimno.
Nazajutrz ruszamy w stronę wodospadu Maletsunyane, jednego z najwyższych w Afryce. 192-metrowa ściana wody spada w otchłań, dudniąc niczym bębny natury. Nad naszymi głowami krążą drapieżne ptaki, a przyroda Lesotho ukazuje swoją surową, ale piękną twarz.
Dalej jedziemy przez Blue Mountain Pass i Thaba Tseka, osiągając ponad 2900 m n.p.m. Drogi wymagające, ale widoki niezapomniane: zielone góry przecinane polami uprawnymi, górskie przełęcze i wysoko zawieszone, białe chmury.
Po drodze mijamy szkoły i wioski ludu Basotho. Ich domki wyglądają jak z bajki, a oni sami ubrani są
w koce Basotho, grube i kolorowe peleryny z geometrycznymi wzorami.
w koce Basotho, grube i kolorowe peleryny z geometrycznymi wzorami.
Noc spędzamy w The Clan Lodge, korzystając z komfortowych pokoi i regenerując siły przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.
Następny etap wyprawy prowadzi nas w stronę Sani Pass przez malownicze szutrowe drogi regionu KwaZulu-Natal. Korzystając z okazji przyglądamy się pracy górali z Lesotho, którzy nadal w bardzo tradycyjny sposób uprawiają ziemię, wykorzystując do tego motyki oraz pług zaprzężony w woły.
Kierujemy się w stronę słynnej Sani Pass, przecinając rzekę Oranje i mijając przystanek nad Dinakeng. To idealny moment na kanapki i ciepły posiłek.
Wspinaczka serpentynami powyżej 3000 m n.p.m. sprawia, że czujemy się tak, jakbyśmy jechali przez chmury. Wokół tylko cisza, góry, górale i owce przechadzające się po drodze.
Wreszcie Sani Pass, 2873 m n.p.m., granica z RPA i najwyżej położony pub w Afryce. Niestety harmonogram nie pozwala na kufel piwa, ale widoków nie da się zapomnieć.
Podczas zjazdu spotykamy „buszmena” niosącego drewno na plecach, wracającego pieszo w stronę granicy Lesotho. To niespodziewane spotkanie przypomina nam o prostocie i trudach życia lokalnych mieszkańców. Po krótkiej wymianie uprzejmości i podarowaniu mężczyźnie kilku puszek z jedzeniem ruszamy dalej, kierując się w stronę Południowej Afryki, Eswatini i Mozambiku.
Lesotho, z jego surowym pięknem, górskimi krajobrazami i okalającą zewsząd przestrzenią, na zawsze pozostanie w naszych sercach jako miejsce wyjątkowe, pełne niezapomnianych wrażeń i bardzo unikatowe. Mimo że jesteśmy na czarnym lądzie, można tu tak pozytywnie zmarznąć.
Góry, przełęcze, ostre powietrze, wysoko zawieszone chmury pozwalają poczuć się jak w niebie, bo to przecież Lesotho — Królestwo w Niebie. My ruszamy dalej, ku kolejnym przygodom. Bo Afryka… Afryka naprawdę uzależnia.
Góry, przełęcze, ostre powietrze, wysoko zawieszone chmury pozwalają poczuć się jak w niebie, bo to przecież Lesotho — Królestwo w Niebie. My ruszamy dalej, ku kolejnym przygodom. Bo Afryka… Afryka naprawdę uzależnia.
English version: Travel Essay: Between the Sky and Africa — The Kingdom of Lesotho
Author: Jakub Szwejkowski
Africa is a dream for many travelers, wildlife photographers, and people who are both brave and open-minded. One of our friends once told us that whoever visits Africa even once gets “poisoned,” and the only antidote is to return. That’s exactly what happened to us — a group of eight friends who love being close to nature and making the most of every trip.
We first “got poisoned” in Namibia, where we discovered the best way to travel: 4x4 vehicles with rooftop tents. It’s nothing like an all-inclusive holiday — this offers something far more precious: independence, contact with nature, the freedom to move and sleep wherever your heart and map tell you.
Each year we hold a planning meeting and decide on our next destination. This time, after the scorching heat of Zambia and Zimbabwe, someone suggested: how about, for a change, we freeze a little in Africa for a few days — experience a mountain climate and crisp air instead of endless sand?
In our crew, we have a few outstandingly positive lunatics who, when not working or studying, spend their time tracing routes with their fingers on the world map. A plan was born: we’d start in South Africa, head toward the Kingdom of Lesotho, then on to Eswatini, Mozambique, and back to Johannesburg. Quite ambitious for a two-week trip — but not surprising, since every year we manage to cover around 3000 km through Africa in similar time frames.
But this time it meant four countries and more than 3000 km. Plus, we had to handle visas — there’s no Schengen zone here. I was assigned the toughest task: to get the visa for Lesotho.
The visa procedure? An adventure in itself. First, you need a promissory letter — an initial approval — available only online, with no option for phone contact, no earlier than two weeks before entry. And then we had to gather for each person: a cover letter, tickets, passports, bookings, bank statements, insurance, a medical report… a total of sixty-four document scans. Who could possibly verify all this in such a short time?
Three days before our flight, after countless attempts to reach someone via email, we finally connected with Tebello, a wonderful staff member at the Lesotho Embassy in Berlin, who saved our trip by issuing the promissory letters literally at the last possible moment.
We hadn’t even begun our journey, yet despite promises of chilly temperatures in Lesotho, we were already feeling the heat. But we believed it would all smooth out from here.
Time for an expedition to the Kingdom in the Sky — because Lesotho is one of only three enclave nations in the world, and the only one entirely located above 1000 meters above sea level.
After landing in Johannesburg and picking up our 4x4s with rooftop tents, we set off toward the Lesotho border. We crossed via the bridge leading to Maseru, the country’s capital, which we absolutely wanted to see. The sun was blazing, the air crisp, and the sky hung high above the horizon — the African spring at the end of October.
At the border, it turned out our promissory letters were valid, but our planned route didn’t end at the same border post, so we had to apply for full visas at the office in Maseru. We hoped it would go smoothly, but reality had other plans. We spent four hours under the “Aliens” sign at the immigration office, feeling like aliens — both literally and figuratively.
Finally, the time came for the office head to personally hand us our passports. A kind, official moment — but everyone noticed a folder of printed documents underneath each passport. Now we understood why it had taken so long; everything really was checked.
We adjusted our travel plan and headed straight from the office in Maseru toward Maletsunyane Falls, where we had a camping spot booked at Semonkong Lodge — nestled among rocks, with mountain views and access to local cuisine. Dinner warmed us up, especially the motoho — a fermented millet porridge served like soup; its flavor reminiscent of barley broth. We spent the evening by a campfire beside a mountain river, bundled up in hats and sleeping bags, because it was genuinely cold.
The next day we set off toward Maletsunyane Falls — one of the highest in Africa. A 192-meter sheet of water thundered down into the abyss, echoing like nature’s drums. Predatory birds circled above us as Lesotho’s raw, yet stunning natural beauty revealed itself.
We continued through the Blue Mountain Pass and Thaba Tseka, reaching over 2900 meters above sea level. The roads were demanding, but the views unforgettable: green mountains cut by farmland, high passes, and white clouds hanging low above.
Along the way, we passed schools and villages of the Basotho people. Their huts looked like something out of a fairy tale, and they themselves wore thick, colorful Basotho blankets adorned with geometric patterns.
That night we stayed at The Clan Lodge, enjoying the comfort of proper rooms and restoring our energy for another full day ahead.
The next leg of our trip led us toward Sani Pass via the picturesque gravel roads of KwaZulu-Natal. Along the way, we watched Lesotho’s highlanders working the land in a traditional way, using hoes and ox-drawn plows.
We headed for the famous Sani Pass, crossing the Orange River and stopping by Dinakeng — a perfect spot for sandwiches and a hot meal.
Climbing the serpentine road above 3000 meters made us feel as if we were driving through the clouds. Around us — only silence, mountains, shepherds, and sheep meandering along the road.
At last, we reached Sani Pass at 2873 meters, the border with South Africa, and the highest pub in Africa. Sadly, the schedule didn’t allow time for a cold beer, but the views were impossible to forget.
On the way down, we met a “bushman” carrying firewood on his back, walking back toward the Lesotho border. This unexpected encounter reminded us of the simplicity and hardships of local life. After a brief exchange of greetings and handing the man a few cans of food, we moved on toward South Africa, Eswatini, and Mozambique.
Lesotho — with its raw beauty, mountain landscapes, and boundless space — will forever stay in our hearts as an extraordinary, unforgettable, and truly unique place. Even though we were in Africa, it was a place where you could, in the best way possible, get cold.
The mountains, passes, sharp air, and clouds hanging so close you could almost touch them make you feel like you’re in heaven — because this is Lesotho, the Kingdom in the Sky.
And we journeyed on, toward new adventures. Because Africa… Africa is truly addictive.

















